Przeznaczenie

Moja bajka w której dotąd żyłam rozmyła się tak szybko jak szybko pęka bańka mydlana. Baaachhhhh... i po wszystkim. W sumie cała ta sytuacja jest niesamowicie bezsensowana, to co robiłam, to co mi zrobiono.

Mój chłopak przespał się z inną bo ja nie chciałam tego zrobić... i powiedział mi o tym tak poprostu jakby mówił co zjadł na śniadanie. Próbował wmówić mi że to moja wina, BO ON MUSIAŁ!!! a ja nie chciałam. Bolało jak diabli. Te wszystkie cudowne chwile które razem stworzyliśmy nagle zniknęły jak we mgle. Ta cała radość która była we mnie przestała istnieć. Próbowałam jakoś zabić w sobie ten straszny smutek, tą straszną prawdę że osoba którą kocham zdradziła. Ale Marek jakoś nie rozumiał okropieństwa tego co zrobił. Próbował tłumaczyć że teraz jest pewien, że poczeka... ale na co? nas już nie było. Próbował coś tam jeszcze zdzaiłać, mówił że kocha, błagał bym go zrozumiała. Żadnego wybacz, źle zrobiłem. Całą sytuację próbował przerobić wedlug własnej potrzeby, tak by to na mnie zwalić winę. Szczerze mówiąc nie wiedziałam o nim tylu rzeczy ilu się dowiedziałam w tym tak okropnym czasie. Egoista. Liczył się on i jego wielkie Ego. Twierdził że jak spróbujemy jeszcze raz to zobaczę że warto było. Nie wytrzymałam. Postanowiłam się zemścić, chociaż teraz zastanawiam się czy przypadkiem sama sobie nie zrobiłam krzywdy. Powiedziałam mu że jeśli za pół roku dalej będzie tak twierdził to OK dam mu jeszcze jedną szansę...

Postanowiłam zrobić mu na złość. Pieprzyłam się praktycznie z każdym napotkanym facetem, każda impreza to było nowe wyzwanie. Zaliczałam na ilość, im więcej na jednej imprezie tym lepiej. Nie miałam opinii łatwej, chociaż i tak źle się czułam z tym co robiłam. Ale rajcowała mnie mina Marka kiedy mówiłam mu o kolejnych numerkach. Nic bardziej mnie nie satysfakcjonowało niż złość jaka się w nim rodziła. Mściłam się. Nic więcej się nie liczyło.

Ale po kolei. Dziewictwa nie straciłam ot tak sobie. Pamiętam że pod wpływem tej rozpaczy jaką miałam w sobie pobiegłam jak zwykle tam gdzie zwykle biegałam. Z dzieciństwa miałam przyjaciela a raczej jak wtedy myślałam dobrego kolegę Jarka. To on zawsze był kiedy tego potrzebowałam, kiedy miałam potrzebę wiedziałwiedziałam że mam do kogo się wygadać. Pewnie pomyślicie że no tak jak w każdej opowieści z happy endem i tu musi być książe z bajki. Ale to nie był mój książe. Książe był dużo starszy, nie w moim guście no i zakochany ale nie we mnie... tak mi się na mój babski rozum wydawało.

Z tamtego wieczora pamiętam tylko łzy i taką nieodpartą potrzebę bliskości z kimś i... nic więcej. Nie chciałam pamiętać. Kiedy rano się obudziłam leżałam obok Jarka, naga, już nie niewinna, obca...

Wyszłam po cichu, nie chciałam nic tłumaczyć, wyjaśniać... to co się stało nie miało dla mnie większego znaczenia. Później zaczęła się reszta. Facet za facetem. Chodziłam od knajpy do knajpy, zmieniałam partnerów jak rękawiczki, choć byłam przy tym wyrachowana, niby niedostępna a jednak, musieli błagać o mnie a im bardziej byli pijani tym bardziej zmuszałam ich do tego... robiłam się coraz bardziej pusta i zamknięta. Czułam że nie ma już MNIE, zostało już tylko imię pusto brzmiące i nic nieznaczące. Ja umarłam wtedy, na początku tej całej bezsensownej sytuacji.

Nie pamiętam jak to się dokładnie stało ale któregoś dnia obudziłam się w mieszkaniu ale nie swoim, dziwnie znajomy ale nie swoim. Gdy oprzytomniałam bardziej okazało się że leżałam (znowu) naga w łóżku Jarka. Tego było za wiele. Prawdopodobie za dużo wypiłam alkoholu ale nie mogłm uwierzyć jak on mógł tak wykorzystać sytuację. Kiedy wszedł do sypialni, nie wytrzymałam. Zaczęłam wrzeszczeć, histeryzować. Krzyczałam coś o braku lojalności, o wykorzystaniu i nadużyciu dawnej znajomości i takie tam głupoty. Wyszłam trzaskając drzwiami nie słuchając żadnych ALE autorstwa Jarka...

Postanowiłam coś wreszcie zmienić w swoim życiu działo się źle i to tak źle że w końcu sama to zauważyłam. Od momentu "rozstania z Markiem" minęło dwa miesiące ale nie miałam zamiaru czekać ani pytać się go czy mnie jeszcze chce. Żaden facet już dla mnie nie istniał. Uważałam że prócz cierpienia nic nie istnieje...

Wyjechałam...w sumie nie ważne gdzie, poprostu jak najdalej od przeszłości, od siebie... Niestety przeszłość sama mnie doganiała... stało się coś czego nie przewidywałam... zaszłam w ciąże... pewnie zastanawiacie się z kim, może myślicie że nie wiedziałam. Z początku tak było, wydawało mi się że za każdym razem byłam zabezpieczona, dobrze zabezpieczona, w końcu byłam dużą dziewczynką, a poza tym nie pozwalałam dotknąć siebie bez... no wiecie ale oświeciło mnie... ten jeden raz, pierwszy raz u Jarka. Ale to i tak nic nie zmieniło. Byłam silna i teraz też postanowiłam taka być. Drugi miesiąc... pomyślałam że przede mną jeszcze siedem, jest czas na zmiany... Pracę znalazłam w sumie bez większych problemów, odnalazłam się, miałam pomagać innym, w końcu chyba wiedziałam już co nie co o życiu.

W sumie byłby to dobry koniec do mojej opowieści ale nie... to nie koniec...

Kiedy byłam już gruba jak wieloryb albo i jeszcze grubsza, dostałam wiadomość od mojej mamy, tylko ona wiedziała gdzie jestem, z nią jedną utrzymywałam kontakt, była moją jedyną przyjaciółką więc kiedy napisała że mnie potrzebuje nie musiała więcej pisać... pilne to pilne... bez większego namysłu wsiadłam do autobusu i ruszyłam, jak się okazało w podróż do przeszłości. Marka spotkałam na trzeci dzień pobytu u mamy. Spotkaliśmy się w sklepie. Był z jakąś pindą, chyba Martą, Kicią jak to podkreślił, tą samą z którą się puścił jak jeszcze byliśmy razem. Ucałował gorąco w dłoń na której nie miałam żadnej obrączki, bo skąd (a niech ma satysfakcję), pogratulował dziecka... i wyszedł... ze swoją Kicią, bleee...

W sumie nic mnie już nie trzymało w domu, mama nic nie potrzebowała. Jak twierdziła stęskniła się za mną, poza tym miała nadziję że będę rodzić właśnie tu, nie gdzieś ale konkretnie TU. W sumie czemu nie, pomyślałam, tu przynajmniej mam kogoś kto się mną zaopiekuj, miałam urlop... OK, zgodziłam się i chyba ddobrze... Asia urodziła się dwa tygodnie za wcześnie, poród był ciężki ale wszystko poszło dobrze... teraz patrzyły na mnie takie kochane oczy, taki małe, MOJE kochane oczy... ...teraz nic już mnie specjalnie nie trzymało... mama pogodziła się z tym że nie zostanę z nią. W dniu w którym miałam wyjechać była jakaś nieswoja, przygaszona, zamyślona...cokolwiek by to nie było coś ją gryzło...

Wkońcu się wygadała... choć nigdy nie pytała czyje to dziecko i zawsze znosiła moje wybryki... dała mi rozerwaną, trochę już zabrudzoną kopertę. Widać było że nie raz list znajdujący się w środu był czytany. Poza tym był od Jarka... ...pisał, że jest mu smutno że tak wyszłam, że kochał, że kocha i że zawsze będzie kochał. Że nie chciał mnie skrzywdzić, że znalazłam się u niego przypadkiem... że kiedy, no wtedy tamtego wieczora, zanim trafiłam do niego, zemdlałam w tej knajpie, że nie chciał mnie tak zostawić, prosi o kontakt, jakiś list cokolwiek, że nie może... że tęskni...

List miał ponad pół roku. Wyjechałam. Nie wiedziałam co zaszło w jego życiu przez te pół roku. Może miał już kogoś, może zapomniał? po co to zmieniać? tym razem nie chciałam już nikogo krzywdzić... Kiedy Asia miała siedem miesięcy dostałam od Marka zaproszenie... zaproszenie na ślub... z imienia jakie widniało na zaproszeniu domyśliłam się że żeni się z tą pindą "Kicią" ale co mi tam, widocznie tak miało być. Pewnie zastanawiacie się co zrobiłam, czy znowu odkręciłam się...ale tym razem byłam chyba zbyt zmęczona aby walczyć z całym światem. Postanowiłam pojechać, pokazać mu że się pogodziłam, że nie znaczy dla mnie już tyle co kiedyś, że wreszcie ułożyłam sobie wszytsko tak jak miało być od samego początku poukładane. Ślub miał się odbyć za tydzień, miałam więc trochę czasu... na wszystko, na przemyślenieprzemyślenie,na... sama nie wiem na co, poprostu trochę czasu, zadawałam sobie pytanie czy warte było to wszystko, czy warto było się tak wściekać... nie wiedziałam, już dawno przestałam gdybać, postanowiłam zrobić tak i teraz...

Ślub odbył się w kościółku który znałam od dziecka. Był piękny słoneczny dzień, wszystko się śmiało, wszytsko wręcz kipiało radością. W takie dni nic nie może pójść nie tak. Kiedy cerenmonnia się zaczęła przysiadł się w ostatniej chwili jakiś facet..ale ponieważ to facet więc potraktowałam go jak powietrze... nie rozumiałam dlaczego jego oczy, które mignęły mi przez moment wydały mi się takie znajome... To że Marek był draniem to fakt ale obiektywnie patrząc ślub był piękny, wręcz wymarzony... kiedy już miałam odejść i udać się do znajomej od tylu lat cukierni na lody podszedł znowu ten sam gość z dziwnie znajomymi oczami. Zagadnął...dopiero teraz dotarło do mnie że to Jarek, co za radość, nie wierzyłam własnym oczom, choć tysiąc razy przysięgałam sobie że... no wiecie to nie umiałam odejść udając że nie poznaję. Tak się cieszyłam z tego spotkania.

Choć nie dotarliśmy tego dnia na lody do cukierni to nie żałuję. Mamy na to jeszcze dużo czasu, z Jarkiem od ponad dwóch lat jesteśmy nie rozłączni... choć może to dziwne ale kocham go, tak samo jak wtedy gdy siedząc w piaskownicy jako mały dzentelmen użyczył mi swojej łopatki i wiaderka...
...to dziwne że ludzie tak strasznie potrafią się minąć z własnym przeznaczeniem. Ja już nie mam zamiaru więcej...

Autor: Anka

Pozostałe opowiadania:

Pokrewne artykuły